Mój Przyjaciel Pasztet
Teraz, kiedy wytrzepałem już wszystkie dywany, napełniam
szklankę brzoskwiniowym sokiem, nastawiam płytę Charlie Parkera i biorę
się za opowiadanie tej oto historii. Zatopionym w półmroku korytarzem,
szorując fakirkami, nadchodzi Zenon N. Jego postać wywołuje lodowaty dreszcz!
Jest podobny do gigantycznej skwarki w okularach, stojącej pod czyimś oknem,
w nocy, w czasie burzy z piorunami. To właśnie on kupił tego królika!
Zenon N. pracował nad swoim nowym, bardzo awangardowym filmem. Królik miał
w nim zagrać pierwszoplanową postać. Taki jest właśnie początek tej ciekawej
historii. Po zakończeniu zdjęć królik trafił najpierw do Beaty Z. Polizał
ją po twarzy. Beata Z. obudziła się i otworzyła szeroko oczy, była w siódmym
niebie! A po tygodniu do mnie (Beata Z. miała uczulenie na bobki). Mieszkałem
razem z Miłoszem i Andrzejem, złożyliśmy sie więc na główkę sałaty. Królika
powitaliśmy z radością, byliśmy wtedy pod silnym wpływem znanego dadaisty
Kurta Schwittersa. Królik miał bajeczne, beżowe futerko, zmarszczony nosek,
klapnięte uszy, przez co jego głowa nabierała kształtu pełnego słodyczy
i elegancji. Był podobny do Williama Shakespeare'a. Miał anielski pyś,
brakowało mu tylko poprzyklejanych wszędzie landrynek!
Poza tym należał do rodziny gryzoni! Jego siekacze złowieszczo lśniły w
blasku księżyca. Nie będę wymieniał wszystkich jego zbrodni jakich się
dopuścił ten potwór! Wystarczy, że wspomnę połacie zżartego, różowego lakieru
na moich ulubionych butach.
A oto opis kącika Andrzeja: Prawie czuło się obecność pieczarek. Słońce
tu nie docierało. W wędzonych makrelach leżących na biurku z dnia na dzień
było coś coraz bardziej pozaziemskiego (pozowały Andrzejowi do obrazu).
Królik założył tu swoje gniazdo.
To były ciężkie czasy! Andrzej wyglądał jak oświetlony ekranem w kinie.
Królik budził go w nocy. By uspokoić królika Andrzej walił metalową paterą
w podłogę. W naszym życiu zapanowała atmosfera grozy! Musieliśmy, niestety
zrezygnować z podjętego zamiaru zamykania gagatka na noc w klatce. Odczuwał
to jako zamach na osobistą wolność, tracił zupełnie chęć do życia i wyglądał
jak ścierka. Kiedy Andrzej w końcu się zabarykadował noce stały się spokojniejsze.
Królik stopniowo przystosowywał się do życia w cywilizowanym świecie. Na
szczęście czas szybko płynął. Zaczęliśmy stanowić zgraną ferajnę. Pamiętam
jak pewnego, wiosennego dnia wybraliśmy się wszyscy na piknik. Mieliśmy
obawy, że nasz pupilek korzystając z okazji da drapaka. Ach! jak mile zostaliśmy
zdziwieni. Królik ze szczęścia kotłował się w trawie. Przypominał wylatujące
w powietrze laboratorium chemiczne. Co jakiś czas zamierał i sprawdzał
czy wszystko gra, miał na nas oko. Gdy o zmroku powiało chłodem wdrapał
mi się na nogi i schował pod marynarką.
Pewnego dnia królik porzucił swoją króliczą norę (był bardzo rozluźniony)
i wyciągnął się na tapczanie niczym lew. Oto odpowiedni moment, by opowiedzieć
o jego bobkach. Mieliśmy ich po dziurki w nosie! Co za dużo to niezdrowo.
Poświęciłem jeden ze swych pulowerków, by zrobić królikowi legowisko. Miał
całkowity zakaz wstępu na tapczan. W bladożółtym kolorze było mu bardzo
do twarzy. Ciągnął czasem pulowerek po podłodze, przesuwając się wraz z
plamą zachodzącego słońca. Kiedy tak cały lśnił w ostatnich promieniach
dnia wyglądał zupełnie jak Lope de Vega!
Miał ogromną słabość do luksusu. kiedy tylko mógł, rozwalał się na wyrku
Miłosza. Ja i Andrzej mieliśmy wtedy urlopy dziekańskie i zwykle pracowaliśmy
nad małymi formatami na swoich biurkach. Miłosz całymi dniami tyrał w szkole.
Królik w tym czasie sadził na jego tapczanie bobki. Rozpętała się prawdziwa
bitwa, bitwa o tapczan Miłosza. Wrzaski, ani symulujące natarcie, groźne
tupanie koło biurka nic nie dawały. Musiałem wybiegać na środek pokoju
na podobieństwo Gandalfa Szalonego, by zmusić go w końcu do ucieczki. To
też szybko przestało robić na nim wrażenie. Podpełzał na skraj tapczanu
i wpatrywał się we mnie swoimi maślanymi oczami, spokojnie czekając na
rozwój wypadków. Miałem ochotę dopaść drania i natrzeć mu porządnie uszy!
Uciekał zawsze w ostatniej chwili ryzykując klapsem, by po krótkiej chwili
wrócić i ziewając wyciągnąć się w najlepsze. Tak, patrzyłem spokojnie,
jak królik zjada slipki Miłosza. I oto znaleźliśmy się w kulminacyjnym
momencie opowiadania. Królik wygryzał olbrzymie dziury w slipkach Miłosza
(chyba wyczuł w nich marchewkę). Ach, jakie to było miłe, obudzić się i
usłyszeć tuptanie królika po parkiecie. Czasami wskakiwał na moją głowę
i nieźle rozrabiał albo oblizywał mi całą twarz! A propos slipek przypominających
szwajcarski ser, właściciel slipek pulchny Miłosz Płonka o cudownie różowej
cerze z kudłami na głowie a la płonąca mapa i noszący te swoje zmechacone
pulowerki, czy czasami nie przypominał królika? (był też niewątpliwie podobny
do brzoskwini na talerzu), oboje w jakiś sposób byli podobni do Spidy Gonzaleza.
Wywoływali jakąś ciepłą, kojącą melodię w moim, zawsze trochę przestraszonym
sercu.
Nawet nie zauważyliśmy kiedy królik nauczył się załatwiać swoje potrzeby
w pudełku. Przestrzeń życiowa, (jaką dysponuje mało który królik), pozowliła
mu na rozwój osobowości, swojego "ja". Był bardzo przyjacielski,
pojętny i ogromnie słodki, i jednocześnie wygodnicki, wyjątkowo przebiegły
i szalony. Uwielbialiśmy go! Ach! Jak było przyjemnie zerkać na jego malowniczą
postać. Jego czarujący pyś pomógł mi przetrwać napór ponurej rzeczywistości.
Nie zapomnę tego pełnego ufności spojrzenia, iskierek w oczach, błazeńskich
wygłupów i jak wpadał w poślizg, albo jak stawał słupka (był wtedy podobny
do Abrahama Lincolna) kiedy robiłem sobie śniadanie i cierpliwie czekał
na jakiś kąsek, albo jak słodko spał na moim krawacie, jak rozszarpywał
sałatę i nie zapomnę jak ziewał! Ciepło robiło się człowiekowi na duszy.
Kochany królik, któremu daliśmy na imię Pasztet, był strasznie podobny
do Graucho Marxa!
Darek Orwat